,,Vertical" - opowiadanie Autora Widmo





       Siedzę w fotelu naprzeciwko kominka. Mam wrażenie, że czas się zatrzymał. W kominku płonie ogień podsycany szczapami brzozowego drewna. Nagle do pokoju wbiega dwójka dzieci. Na ich roześmianych twarzach widać podniecenie i szczęście, bo znów spotykają się z ukochanym dziadkiem. Są ciekawe jaką opowieść przygotowałem na dzisiejszy wieczór.
- Co nam dzisiaj opowiesz dziadku? - pyta starszy wnuk.
- A co chcielibyście usłyszeć? – odpowiadam pytaniem na pytanie, z uśmiechem.
- Opowiedz, jak to było, gdy byłeś młody- mówi chłopiec.
- Dobrze - odrzekam, sadowiąc się wygodniej w fotelu, i patrząc w płonące bierwiona cofam się niemal siedemdziesiąt lat wstecz…
        Był maj. Okres, gdy można było zbudować najwięcej miast, bo tylko w porze letniej wiatr nie kołysał miastami, tak że śmiertelność wśród budowniczych zwiększała się ponad pięciokrotnie. Jednak ten dzień miał być dla mnie specjalny. Dziś kończyłem siedemnaście lat, a to oznaczało, że staję się pełnoletni, dzięki czemu będę mógł zostać jednym z budowniczych miast. Moja rodzina była bardzo wpływowa, przez co mogłem dostać tę posadę, na którą wielu zwykłych mieszkańców Anopolis nie mogła sobie pozwolić bez specjalistycznych testów i wyszkolenia. Może powinienem wyjaśnić o co chodzi z tymi miastami? Od tysiącleci nasi przodkowie budowali miasta, aby dotrzeć do Celu. Nikt nie wiedział, czym jest ów Cel, ale podobno miał on nam zapewnić odpoczynek i szczęście. Ale wracając do naszej opowieści… o w pół do ósmej wstałem i zebrałem się, aby na dziewiątą znaleźć się w siedzibie Bud – Corp. Miałem objąć dosyć wysokie stanowisko młodszego architekta. Moim przełożonym został Michael Ormanov - zasłużony konstruktor i nowator w technice budowy mostów między miastami. Wsiadłem do kolejki magnetycznej i obserwując widoki kierowałem się w stronę mojej przyszłej pracy. Nie wiedziałem jednak jak bardzo najbliższy tydzień miał namieszać w moim życiu. Wysiadłem przed białym, marmurowym gmachem, który był moją nową pracą. Wziąłem głeboki oddech i przekroczyłem próg budynku. Moim oczom ukazała się przestronna sklepiona kopułą sala z okrągłą drewnianą recepcją na środku i mnóstwem wind mających przewozić interesantów i pracowników na wyższe piętra. Za ladą recepcji siedziała sekretarka. Stanąłem za jakimś mężczyzną i czekałem na swoją kolej. Każda z czterech recepcjonistek przyjmowała przypisany rodzaj ludzi; kobieta siedząca plecami w moją stronę była osobistą sekretarką dyrektora Bud - Corp - Jonasa Maroona. Do ostatniej podchodziło mało osób, bo prawo wstępu na najwyższe piętro mieli tylko nieliczni. W końcu stanąłem przed recepcjonistą, nad która widniał napis: Pracownicy.
- Dzień dobry - rzekłem - Nazywam się Mark Rowiński i miałem się dzisiaj zameldować jako młodszy architekt, a moim przełożonym jest Michael Ormanov. 
- Tak... mam tutaj pana na liście - odpowiedziała kobieta, uśmiechając się z wyuczoną uprzejmością - musi pan wsiąść do windy 14-B i pojechać na piętro tysiąc sto sześćdziesiąte drugie. Tam wejdzie pan do pokoju numer 6223, gdzie urzęduje pan Ormanov.
Podziękowałem i udałem się do wind. A musicie wiedzieć, że w budynku - wind było dokładnie tysiąc. Budynek został podzielony na cztery sektory, dzięki czemu na każdy sektor przypadało dwieście pięćdziesiąt wind.
A nie były to zwykłe windy jeżdżące wyłącznie w górę i w dół. Jeździły w prawo, lewo, do góry, do dołu i na skos. Obracały się, kręciły piruety, beczki i wykonywały rozmaite akrobacje, aby ułatwić przemieszczanie pośród gąszczu takich małych diabelskich młynów, poruszających się po swoistej ,,autostradzie dla wind". Poruszały się one dzięki indukcji elektrycznej i magnetycznej, odwróconej zasadzie ciążenia oraz napędowi jonowo-atomowym. Poruszały się one z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Takie tunele-autostrady znajdowały się wszędzie. Wsiadłem do windy, a ta zawiozła mnie na odpowiedni poziom. 
Zapukałem do pokoju z tabliczką ,,Starszy architekt, magister, inżynier, doktor habilitowany Michael Ormanov", a gdy usłyszałem mrukliwy głos wszedłem do środka. Na samym środku pokoju stało biurko, a za nim siedział średniego wzrostu chudy człowiek ubrany w czarny garnitur. Miał ziemistą cerę, jak ktoś wciąż siedzący w zamknięciu. Mrocznego wyglądu dopełniały czarne, trochę już szpakowate włosy i orli nos. 
- Jak się nazywasz chłopcze? - rzekł piskliwym głosem Michael.
- Yyy... Jestem Mark Rowiński - przedstawiłem się.
- Świetnie - odparł tamten, przeciągnął się i rzekł - usiądź i porozmawiajmy.
Usiadłem na skraju krzesła. 
- Jesteś więc moim młodszym architektem… - powiedział pociągając łyk herbaty z kubka, i spoglądając na mnie znad okularów.
- Tak proszę pana – odparłem.
- Dobrze, pokaż mi swoje pełnomocnictwa i możemy się udać na budowę.
Pokazałem mu dokumenty, które otrzymałem po ukończeniu Akademii, a tamten zaprowadził mnie do windy, która powiodła nas poza budynek. Dopiero teraz mogłem po raz pierwszy podziwiać piękno i majestat budowli. Z tego co się zorientowałem, z budynku - na zewnątrz prowadziły tylko cztery windy, we wszystkie strony świata. Pojechaliśmy tą północną. Wysiedliśmy tuż przed szynami. Do miasta aktualnie budowanego można było dostać się jedynie za pomocą kolejki linowej, po dokładnym przeskanowaniu. Skanery były zamontowane tuż przed wejściem do kolejki. Chodziło o to, by nie wejść na teren budowy z jakimkolwiek groźnym materiałem, bo ostatnio z miast Wschodu dochodziły nas niepokojące wieści o wybuchających miastach i powietrznych terrorystach. Po dostaniu się na plac budowy, od razu udaliśmy się do centrum architektów. Stamtąd Michael zaprowadził mnie do stołu architekta. Spodziewałem się wielkiego drewnianego biurka zawalonego niebieskimi zwojami, na których były zapisane zawiłe wzory matematyczne i fizyczne oraz skomplikowane wskazówki dotyczące kątów pochylenia i różnych materiałów budowlanych. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu ujrzałem laserowy projektor wyświetlający model miasta-wyspy, na który kilku ludzi nanosiło nowe budynki na trójwymiarową mapę. Widząc moje zdziwienie, Ormanov uśmiechnął się pod nosem i zapytał czego się spodziewałem. Odparłem, że zwojów architektonicznych. A ten odpowiedział:
- Dla tradycjonalistów to dobre, ale musimy iść z duchem czasu, a taki trójwymiar bardzo ułatwia nam pracę. 
Architekt pokazał mi jeszcze cały plac budowy i przedstawił moje zadania na nadchodzący tydzień. Następnie oznajmił, że mogę iść do domu. Wracając, przejrzałem dokładnie wytyczne, które otrzymałem od Michaela, i stwierdziłem, że jest to klasyczny zestaw zadań dla początkującego budowniczego. Było tam na przykład: sprawdzenie dostaw dryfdysków (okrągłych dysków wielkości dłoni lub większej, utrzymujących miasta w powietrzu) czy też zlecenie konserwacji obwodów elektrycznych służących do przekazywania energii z głównego miasta. Stolica znajdowała się dokładnie pośrodku wszystkich miast, a w Wielkim Generatorze - spoczywało Space Cube - niewyczerpalne źródło mocy. Kable ciągnęły się na całej szerokości i długości miast, dostarczając prądu. 
    W ostatni dzień tygodnia podążając do swojej pracy, rozmyślałem nad czekającym mnie weekendzie. Zapewne dlatego też zignorowałem ostrzeżenia wyświetlane na każdym ekranie w kolejce magnetycznej o zbliżającej się nagłej zmianie pogody i wiatrach dochodzących do aż pięciuset kilometrów na minutę! Inni pracownicy chyba też się tym nie przejmowali i raźno pracowali nad kolejną dzielnicą miasta. Miało być to małe, najwyżej dziesięciotysięczne miasteczko, ale zamierzano użyć go wraz z czterema innymi do postawienia na nich stalowo-tytanowych lin mających podtrzymać naprawdę ogromne miasto. Liczba mieszkańców miała opiewać na sto milionów ludzi. Jedynie Michael był niespokojny i jako pierwszy opuścił plac budowy, kierując się na dolne poziomy Anopolis. Zagrożenie wiatrem było bardzo realne i cóż… groźne. A to dlatego, że miasta znajdowały się tysiące miliardów kilometrów od… No właśnie nawet najwięksi mędrcy tego nie wiedzieli. Wiadomo było tylko, że jest to niezwykle daleko, a upadek jest niemożliwy do przeżycia. Robiąc ostatni obchód pochyliłem się nad krawędzią, aby zobaczyć wystający kabel bocznego zasilania dryfdysków. Nagle zawiał wiatr tak silny, że zachwiał mną. Poczułem, jak tracę równowagę i przechlam się w stronę pustki, przez kilka sekund chwiałem się we wszystkie strony. Aż w końcu spadłem…
Pewien starożytny pisarz głosił, że upadek w Otchłań trwa tydzień, i jeszcze dwa dni. Nie mam pojęcia czy była to prawda, ale na pewno trwało to długo. Bez jedzenia i picia było dosyć ciężko, ale jakoś przeżyłem. Próbowałem ze trzy razy napisać testament, ale za każdym razem wiatr wyrywał mi kartkę z rąk, a na samym końcu straciłem także długopis. Któżby miałby zresztą przeczytać moje zapiski takim miejscu? W końcu coś się zaczęło dziać. Świst, który słyszałem od kilku dni ucichł. Rozległo się zamiast tego buczenie w dodatku coraz bardziej intesnywne. Zobaczyłem coraz wyraźniejsze kształty zbliżającego się budynku. Widziałem światła. A potem… Ciemność… Jakby ktoś przyłożył mi do twarzy materiał tak ciemny, że pochłaniał całe światło. Potem do mojej świadomości zaczęły docierać dźwięki. Pomyślałem,  że  w miejscu, w którym się znajdowałem musiała być dwójka ludzi. Z głosów zorientowałem się, że to dziewczynka - może młoda nastolatka i mężczyzna - z tonu głosu domyśliłem się, że to musi być ojciec dziewczyny. Po chwili zaczęły do mnie dobiegać strzępy rozmowy.
- Tato nie możemy zabrać go do szpitala i powiedzieć, że spadł z nieba do stodoły – mówiła dziewczynka - nikt nam nie uwierzy. Pomyślą, że próbowaliśmy go zabić, czy coś.
- To co twoim zdaniem mamy z nim zrobić? - zdenerwował się mężczyzna - Annie, przecież nie wiemy kim jest, skąd pochodzi, a przede wszystkim czy jeszcze żyje! Nawet upadek z dachu jest niebezpieczny i przekonał się o tym twój brat.
- Oj wiem tato, ale chociaż sprawdź, czy żyje – usłyszałem głos dziewczynki
- Dobrze już… dobrze- odparł ojciec. Po chwili usłyszałem czyjeś kroki, a zaraz potem zostałem przewrócony na plecy.  Westchnąłem i z moich piersi dobył się jęk bólu. Bardziej poczułem niż zobaczyłem, że mężczyzna drgnął. 
- Boże czy to ty? – zapytałem głupkowato.
- A czy wyglądam jak trójkąt, świecę się, a wokół mnie latają gołębie i anioły? – odparł ironicznie mężczyzna.
- No w sumie to nie… - odparłem i zemdlałem.
Miałem dziwne sny. Biorąc pod uwagę to co mnie spotkało, dotyczyły one spadania, rozbijania się o budynki i rozmawiania z fałszywymi bóstwami, które w większości próbowały mnie zabić, pozostałe chciały mnie przenieść do szpitala. Gdy obudziłem się, leżałem na łóżku w jakimś jasno oświetlonym, pomalowanym na biało pokoju. Nagle drzwi otworzyły się i weszła dziewczynka, której głos słyszałem wcześniej. Miała kręcone blond włosy, spięte w koński kucyk, opaloną skórę i koszulkę z krótkim rękawem
- O.. obudził się pan! - zawołała radośnie i wybiegła z pokoju. Wstałem z łóżka. Natychmiast musiałem usiąść, bo nogi zatrzęsły się pode mną. W tej chwili dziewczyna wróciła z tatą. Był to mężczyzna w średnim wieku, krzepki, ale niewysoki. Miał krótkie czarne włosy, w których można było jednak dostrzec ślady siwizny. Do tego muskularne ręce, a dłonie spracowane i brudne. Krótko mówiąc był to człowiek, którego ciężka praca nie ominęła. Podszedł do mojego łóżka i przyjrzał mi się.
- Skąd się wziąłeś? – zapytał szorstko
- Z Anopolis – odparłem – Spadłem w Otchłań.
- Nie wciskaj mi tu jakiejś bajeczek. Nie ma czegoś takiego jak Anopolis, a tym bardziej czegoś takiego jak Otchłań – warknął opryskliwie mężczyzna, robiąc cudzysłowy rękoma, gdy wypowiadał słowo Otchłań.
- Ależ skąd jestem z największego miasta na południe od stolicy!
- Mów prawdę albo ją z ciebie wyduszę!
- Zaklinam się na wszystko co święte, że nie pomieszało mi się w głowie!
- Jak myślisz… – powiedział mężczyzna, z każdym słowem coraz bardziej przybliżając swoją twarz do mojej, aby nie usłyszała tego córka, przysłuchująca się tej wymianie zdań z zainteresowaniem - co pomyślałby sobie normalny człowiek, gdyby zobaczył kogoś spadającego z nieba, z prędkością samolotu odrzutowego, i rozwalającego mu dach stodoły, a następnie tę samą osobę, zaklinającą się przed właścicielem tej stodoły, że pochodzi z jakiegoś Stratopolanatopolis i spadał otchłanią?
- Nie mam pojęcia, ale na pewno bym na niego nie krzyczał - odpowiedziałem chłodno.
- Nie ty tutaj dyktujesz warunki młody! 
- Ma pan rację, ale chciałbym zadać panu jedno zasadnicze pytanie. Gdzie ja jestem?
- W stanie Kalifornia, niedaleko Yuba City. 
- Aha… A po ludzku?
-Chłopcze, teraz ja ponowię pytanie. Skąd się wziąłeś.
Rozmyślałem chwilę nad odpowiedzią. Zaproponowałem mężczyźnie, by wybrał się za mną nad tę stodołę, to pokażę mu coś, a jednocześnie udowodnię pewną sprawę. Zaintrygowany Taret, bo tak nazywał się ów człowiek, wraz ze swoją córką Annie podążył za mną. Przechodząc przez korytarz zerknąłem w lustro. I zamarłem. Byłem wychudzony, a ubranie na mnie wisiało. A właściwie to co z niego pozostało. Byłem cały ubrudzony.  Nagorzej jednak przedstawiała się moja twarz. Mój nos był przekrzywiony, chyba złamany, co najmniej w dwóch miejscach, cały byłem podrapany i posiniaczony, a centymetr od prawego oka biegła długa krwawa rana. Moje włosy przedstawiały fryzurę typu nieostrożny elektryk.  Podeszliśmy pod stodołę. Pokazałem Taretowi dziurę i wytłumaczyłem, że ktoś musiał ją wybić, a dodatkowo zniszczyć podłogę pierwszego i drugiego piętra, zatem musiał lecieć - albo z niesamowitą prędkością, albo z ogromnej wysokości. Następnie opowiedziałem mu o miastach, o Celu i mojej przygodzie. W końcu mi uwierzyli. I zaoferowali pomoc. 
- Tylko jak? - zapytywałem się sam siebie, siedząc na ganku w trzeci dzień po upadku - przecież, nawet gdybym znalazł sposób, by znaleźć się na odpowiedniej wysokości (wyliczyłem, że musiałbym przebyć aż dwadzieścia miliardów kilometrów w górę, aby dostać się do budowanego przeze mnie miasta), to jak wyląduję?
Pewnego dnia przyszedł do mnie Taret. Był bardzo rozemocjonowany.
- Posłuchaj Mark - powiedział- dowiedziałem się, jak można cię przemieścić do miast powietrznych. Muszę cię o coś zapytać. Czy miasta czasami spadają?
- Oczywiście – odparłem - nie dalej jak miesiąc temu spadło budowane miasto.
- To ciekawe, bo wygląda na to, że wasze miasta spadają na Ziemię w postaci meteorytów.
- Ale w jaki sposób ma mi to pomóc? - spytałem.
- Opowiadałeś nam o tych dryfdyskach. Okazuje się, że tenże meteor spadł bardzo niedaleko Yuba City. Byłem tam dzisiaj i znalazłem to…
Z tymi słowami wysypał z worka na stół, przy którym siedziałem całą kupę dryfdysków. I to takich największych. Używanych jako fundamenty przy większych miastach. Szybko okazało się, że można ich używać ich też jako napędu wznoszącego. Obliczenia moje okazały się trafne i po pożegnaniu z Taretem, Annie oraz jej małym braciszkiem oraz po wspięciu do mojego dryf-auta przez pięć dni leciałem z niesamowitą prędkością w górę. Gdy znalazłem się w mieście, które budowałem, zobaczyłem, że zamiast pracować robotnicy są ubrani na czarno, a Michael Ormanov wygłasza mowę. Mowę dotyczącej mnie, a mianowicie mojej śmierci. Ależ miałem ubaw, gdy podchodziłem za nieukończonymi jeszcze budynkami, a w tym samym czasie Michael opowiadał (oczywiście tragizując) o moim wypadku. Dokładnie w momencie, gdy wypowiadał moje imię… poraniony, brudny i zmęczony wyskoczyłem na sam środek między budowniczymi, a Michaelem. Jakież było ich zdziwienie, gdy mnie ujrzeli. Musiałem im oczywiście wszystko opowiedzieć, a że w miastach na niebie wszystko szybko się dzieje bardzo szybko, nawiązaliśmy kontakt z Ziemią. A dalej historia potoczyła się błyskawicznie. Po odejściu Michaela zostałem starszym architektem, a po śmierci Jonasa Maroona, nawet dyrektorem Bud-Corp. Nigdy za to nie zapomniałem o moich przyjaciołach z Kalifornii, a gdy opracowano metodę przemieszczania się między miastami, a Planetą, natychmiast pojechałem ich odwiedzić, a przede wszystkim pokazać im Anopolis, bo byli tego bardzo ciekawi…

- A dalszą historię już znacie - mówię z uśmiechem
Przez chwilę dzieci patrzą się na mnie z rozdziawionymi ustami.
- A czy dotarliście w końcu do tego Celu? – pyta młodsze wnuczątko.
- Nie. Bo po odkryciu Ziemi doszliśmy do wniosku, że ten Cel, nie musi być konkretnie gdzieś daleko. Nie musi być nieosiągalny. On był w każdym z nas, tylko dopiero wtedy to odkryliśmy.
Po chwili starszy wnuk mówi:
- Powinieneś o tym napisać dziadku!
- Och, nie wiem czy to taki dobry pomysł, ale pomyślę o tym.
Siedzimy razem jeszcze w pokoju przez chwilę, a potem dzieci żegnają się i wychodzą. A ja pozostaję sam, wpatrując się w buzujący ogień i rozmyślam nad słowami wnuka. W końcu podejmuję decyzję. Trzy dni później kończę przelewać na papier historię mojej młodości, a przed oczami przelatują mi obrazy. Pierwszy dzień w pracy i wielki gmach Bud-Corp, upadek na Ziemię, poznanie Tareta, powrót do miast, aż w końcu dziesięć lat później ślub z córką mechanika z Kalifornii. Stawiam litery, wyrazy, zdania, i wreszcie ostatnią kropkę. Mimo tego, że ta opowieść jest nierealna, to jednak warto w nią uwierzyć, bo przygoda, jakakolwiek: duża czy mała, przerażająca czy niesamowita może zapukać do wszystkich drzwi.

Autor Widmo

Komentarze

Prześlij komentarz