Przedstawiamy
Wam nowego autora tekstów na blogu Pisane
w nawiasie. Pisarz chce pozostać anonimowy i będzie zamieszczał własne
opowiadania pod pseudonimem Autor Widmo. Zapewni czytelnikom trochę przygód,
spotkań z historią, ale też z odrobiną fantastyki. Debiutanckie opowiadanie
wspaniale wpisuje się w kalendarz wydarzeń z historii Polski i przedstawia dni z Powstania Warszawskiego. Zapraszamy do lektury i mamy nadzieję, że
ciepło przyjmiecie Autora Widmo.
Jak przeżyłem II wojnę światową?
Oto
jedna z tych opowieści, które dotyczą najważniejszych dla nas wydarzeń. To
również opowieść o tym co mogło się wydarzyć, gdyby zaistniały sposobne ku temu
okoliczności. To wreszcie opowieść o historii – mojej własnej, ale budowanej na
echach czynów prawdziwych bohaterów. Zatem posłuchajcie…
Było zwykłe sierpniowe popołudnie. No, może
nie do końca takie zwykłe, bo pierwsze w roku. Dokładnie za pięć minut,
siedemdziesiąt lat temu, miała rozpocząć się kolejna rozpaczliwa próba
przywrócenia wolności Warszawie. Siedząc na zalanej popołudniowym słońcem
ławeczce, w warszawskim parku, wpatrywałem się w zegarek. Poczułem dreszcze,
gdy uświadomiłem sobie, że w miejscu, na którym siedzę miała się za chwilę
rozpocząć strzelanina. W momencie, gdy wskazówki przesunęły się na godzinę
siedemnastą, a wszystkie syreny w mieście rozbrzmiały przeszywającym na wskroś
dźwiękiem, poczułem jakbym oberwał w brzuch dwustukilogramową kulą do kręgli, a
potem… Najlepiej opisującym to uczuciem jest jakby ktoś pociągnął mnie z całej
siły za okolice pępka. Nagle znalazłem się na jakiejś uliczce. Wokół mnie
wszystko się zmieniło oprócz tego, że w uszach wciąż słyszałem ten
przeszywający do szpiku kości alarmujący dźwięk.
-
Padnij!! - krzyknął ktoś. Odwróciłem się i zobaczyłem grupę chłopaków.
Niektórzy byli w moim wieku, ale większość miała około szesnastu lub
siedemnastu lat. Rzuciłem się w bok. Tamci pobiegli ku głównej ulicy. Pobiegłem
za nimi, a wyjrzawszy zza rogu omal nie padłem na zawał serca. Znajdowałem się
na tej samej ulicy, którą szedłem jakieś piętnaście minut temu. Nie zgadzały
się tylko dwie rzeczy. Pierwszą był brak ładnych kamienic i torów tramwajowych.
Zamiast nich zobaczyłem ruiny, jak po wybuchu bomby i kilku granatów burzących.
Drugą bardziej znaczącą zmianą było to, że na ulicy było coś jakby okopy. Jak
się domyśliłem po symbolach, z
żołnierzami hitlerowskich Niemiec, zaciekle atakowanymi przez tę grupkę, która
chwilę wcześniej omal mnie nie stratowała. Odwróciłem się i osunąłem po
ścianie. Nie mogłem w to uwierzyć.
-
Popatrzcie jeszcze raz - mówił mózg.
-
Ależ patrzymy - upierały się oczy - to tam naprawdę jest.
Powoli
zaczęło docierać do mnie, że albo ktoś zaaplikował mi dużą dawkę magicznych
grzybków albo jakimś cudem przeniosłem się w czasie do 1 sierpnia 1944 roku. Do
chwili, gdy rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Bohaterscy powstańcy bronili
się w zniszczonej stolicy przez 63 dni, pozbawieni jakiejkolwiek pomocy od
„sprzymierzonych” Anglików, Francuzów czy Amerykanów.
3
października powstańcy złożyli broń, a Tadeusz „Bór” Komorowski podpisał układ o
zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie. A teraz ja, nie z własnej woli,
znalazłem się w samym środku tego krwawego i pełnego okrucieństw konfliktu.
Siedziałem tam chyba z pół godziny, aż przyszedł chłopak, który wcześniej do
mnie krzyknął. Dopiero teraz mogłem się dokładniej przyjrzeć jak był ubrany.
Najbardziej rzucał się w oczy jego hełm. Był na niego trochę za duży, bo pewnie
zdobył go po jakimś Niemcu. Prócz tego, miał na sobie bluzę maskującą z
kapturem przepasaną paskiem, za którym kołysała się para pistoletów typu Vis.
Miał też przypięte dwa granaty, a na ramieniu kołysał się dumnie pistolet
maszynowy model Sten Mk II. Może teraz się zastanawiacie skąd tyle wiem o
broni. Otóż mój dziadek ma dużą kolekcję broni po- i przedwojennej, a poza tym
jestem pasjonatem historii. Chłopak posiadał również niemieckie ładownice do MP
38/40 i coś czego od razu mu pozazdrościłem. Na prawym ramieniu miał założoną
biało-czerwoną opaskę, a na piersi miał przyczepionego orzełka Armii Krajowej.
-
Jak się nazywasz? - zapytał mnie ostro tamten.
-
A ty? – odparłem.
-
Mam trzy imiona. Sędzia, przysięgły i kat. I to ja tu zadaję pytania – burknął
tamten.
-
Dobra, dobra, jestem Oskar – rzuciłem niechętnie.
Nagle
wokół mnie pojawiła się reszta grupy.
-
Skąd się tu wziąłeś? – zapytał jeden.
-
Nie wiem- odparłem pocierając czoło.
-
Z kosmosu? – nalegał tamten.
-
Raczej nie. Siedziałem sobie na ławce w parku, a potem nagle znalazłem się
tutaj. Który to rok?
-
No jak to, który? Jest 1944 rok, pierwszy sierpnia!! Początek powstania!! –
odparł chłopak z zapałem.
Ledwo
powstrzymałem się od uwagi, że ich powstanie zakończy się klęską, a połowa z
nich, jak nie wszyscy, zginą podczas starć lub gdy hitlerowcy przeprowadzą
czystkę po upadku powstania.
-
Jestem Adam, a tamten, który cię straszył to Maciek – powiedział, jak uznałem,
przywódca grupy – jesteś od teraz członkiem grupy „Kobra” należącej do
batalionu „Zośka”. Zasalutował i pobiegł w głąb ulicy, a cała reszta pobiegła z
nim. Chciałem protestować, ale głos zamarł mi w gardle, a nogi same poniosły
mnie za moimi przyszłymi towarzyszami broni. Przeszliśmy przez jakieś
zapuszczone mieszkanie, stary magazyn, aż wreszcie zatrzymaliśmy się przed
drzwiami z metalu. Klapka odsunęła i jakiś ochrypły głos zapytał o hasło. Adam
podał je, musiało być właściwe, bo po chwili drzwi otworzyły się wpuszczając
nas do jakiegoś wnętrza wypełnionego śmiechami i rozmowami około stu osób. Gdy
moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku zobaczyłem, że Adam macha do mnie ręką
i wchodzi do bocznego pomieszczenia. Podążyłem za nimi i zobaczyłem coś, co
totalnie mnie zaskoczyło. Były tam pojemniki wypełnione po brzegi
najróżniejszymi rodzajami broni. Od pistoletów Vis, poprzez karabiny wz. 98 i 98a,
karabinki wz. 29 do Browningów wz.1928.
-
Chodź - powiedział Adam- myślę, że dla ciebie odpowiedni będzie Mauser.
-
A nie lepiej byłoby w niego wyposażyć kogoś bardziej doświadczonego -
oponowałem, ale możność noszenia i używania Mausera coraz bardziej do mnie
przemawiała.
-
Mamy ich mnóstwo, bo obrobiliśmy wczoraj skład z bronią hitlerowców - odparł
tamten wręczając mi karabin.
Dostałem
oprócz tego dwa Parabellumy P08, trzy granaty rozpryskujące i jeden koktajl
Mołotowa. Poczułem w sercu wielką dumę, gdy Adam przypiął mi do piersi orzełka,
a na ramię naciągnął biało-czerwoną opaskę. Miałem też na sobie bluzę
maskującą, ale pozostałem przy swoich dżinsach, wiedząc, że są bardzo
wytrzymałe. Czułem tak patriotyczny nastrój, że miałem ochotę wybiec na ulicę i
śpiewać Mazurka Dąbrowskiego. Adam pokazał mi też moją pryczę. Miałem spać w
pokoju z Maćkiem i jeszcze dwoma innymi, starszymi ode mnie chłopakami.
Po
kilku dniach przyzwyczaiłem się do codzienności panującej w głównej bazie
Batalionu „Zośka”. Rano była odprawa, a każda grupa i pluton, otrzymywali
zadania. Na początku chodziliśmy po zaopatrzenie do mniej strzeżonych
magazynów. Jednak po sukcesach naszej grupy ja i moich dwóch kompanów
zostaliśmy przydzieleni na zwiad nad Wisłą. Gdy wyszliśmy na poranne sierpniowe
słońce, zamiast ciepła poczułem dreszcz strachu. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę, że mogę podczas tego zwiadu stracić życie. Przełknąłem ślinę. Dowodzący
naszym oddziałem Alek ps. „Mołotow” powiódł nas zaułkami, aż ujrzeliśmy Wisłę.
Wszędzie wokół panował spokój, tylko na lewo od nas słychać było dalekie
strzały i wybuchy.
„Nasi
walczą na Żoliborzu” pomyślałem.
Naszym
zadaniem było zorientowanie się w możliwości przeprowadzenia ataku na Saską
Kępę za pomocą „Kubusia” (polskiego pojazdu opancerzonego). Miały do nas
dołączyć dwa plutony i pułk „Baszta z działkami przeciwpancernymi dużego
kalibru zdobytymi wczoraj na hitlerowcach. Nagle usłyszeliśmy krzyki i strzały.
W naszym kierunku biegła grupa chłopaków z polskimi opaskami. Rozpoznałem ich
od razu. To były resztki niepokonanego dotąd batalionu „Poznań”, który zaginął
kilka dni temu. Niestety chwilowa radość z odnalezienia towarzyszy przerodziła
się w przerażenie, gdy zobaczyliśmy przed kim uciekali. Na końcu ulicy
rozstawiły się murem elitarne jednostki SS z dwoma miotaczami ognia najnowszego
typu. W ciągu sekundy najpierw pokochałem te urządzenia, a potem
znienawidziłem, gdy jedno z nich spróbowało zrobić ze mnie grilla. „Mołotow”
kazał nam się rozproszyć i atakować ogniem ciągłym, przemieszczając się skokami
w kierunku stanowisk hitlerowców. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że skryłem
się najbliżej morderczych maszyn i podmuch ognia osmalił mi rzęsy.
Odpowiedziałem ogniem z Mausera trafiając dwóch Niemców. Rzuciłem granatem
rozpryskowym i zacząłem obchodzić budynek, aby zajść esesmanów od tyłu. Na
szczęście, tamci skupieni na moim granacie nie zauważyli jak zaszedłem ich od
tyłu i posłużyłem się swoimi Parabellumami. Oszczędziłem tylko miotacze ognia.
Jak się zorientowaliśmy były to o dziwo radzieckie ROKS-3. Nie mieliśmy czasu
zastanawiać skąd wzięli je oficerzy SS. Gdy tylko rozbroiliśmy esesmanów
usłyszeliśmy chrzęst żwiru i nadjechał pojazd, którego obawiał się każdy od
„Bora” Komorowskiego do najniższego stopniem szeregowca. Był to czołg Sherman
wraz z grupą żołnierzy niemieckich. Jednak my byliśmy uzbrojeni w nowiuteńkie
zabaweczki. Stanęliśmy za okopem i zaczęliśmy popielić przeciwników. W końcu
wszyscy w naszym zasięgu biegali z krzykiem i usiłowali zgasić płonące mundury
i spodnie. Niestety jeden nawet niecelny strzał z Shermana sprawił, że połowa
kamienicy zwaliła się na nas i przygniotła dwóch z batalionu „Poznań”.
„Mołotow” wydał rozkaz odwrotu. Złożyliśmy miotacze i zaczęliśmy uciekać. Ja
jednak zostałem, ponieważ brakowało „Alka”, mojego drugiego towarzysza na misji
wywiadowczej.
-
Gdzie lecisz!?- zawołał jeden nieznany mi chłopak zamykający pochód, gdy
przebiegłem koło nich pędząc w stronę czołgu.
-
Ratować „Alka”! - odkrzyknąłem. Tamten pobiegł za mną i zaczęliśmy odgrzebywać cegły
zawalonej kamienicy. W końcu znaleźliśmy go półprzytomnego. Niestety nie mógł
chodzić, bo miał złamaną nogę. Wzięliśmy go i pobiegliśmy w głąb uliczki.
Nieznajomy kazał położyć rannego na ziemi, a sam wyjął kratkę kanalizacyjną i
znieśliśmy „Alka” na dół. Udało nam się
go donieść do bazy głównej i cała przygoda zakończyła się szczęśliwie.
Kilka dni później zostałem wezwany do
głównego dowódcy. Spodziewałem się dużej bury, bo zlekceważyłem rozkaz
dowodzącego misją i pobiegłem ratować towarzysza. Jednak głównodowodzący był
dla mnie bardzo miły i powiedział, że mój kolega dochodzi do zdrowia.
Otrzymałem awans i zostałem zastępcą Adama. Największym jednak dla mnie
zaszczytem było otrzymanie Orderu Orła Białego. Był to najpiękniejszy dzień w
moim życiu.
Dwa tygodnie później Adam i jego dwóch
kolegów zostało uwięzionych po walkach o Saską Kępę. Resztki pułku „Baszta”
dostały się do batalionu „Zośka”, który miał poważne kłopoty. W ciągu tygodnia
po zdobyciu Saskiej Kępy podczas obrony tego terenu, straciliśmy aż
czterdzieści procent ludzi. Zaczęło brakować amunicji i medykamentów. Po jakimś
czasie najlepiej mającą się grupą batalionu była grupa „Kobra”, której zostałem
dowódcą. Naszym nadrzędnym zadaniem było pozyskiwanie zrzutów od amerykańskich
bombowców. 30 września hitlerowcy urządzili obławę na naszą bazę. Wszyscy
dowódcy wyżsi rangą ode mnie zostali zatrzymani, bądź zabici. Ci żołnierze,
którzy przeżyli przyszli do mnie i poprosili bym nimi dowodził. Zgodziłem się z
pewnymi oporami. Po czterech dniach rozpaczliwej walki wszystkie oddziały
złożyły broń. 3 października musieliśmy oddać wszystko co mieliśmy, całą broń,
mundury, sztandary. Większość z nas popadła w otępienie i marazm. Pewnej nocy
usłyszałem zgrzyt i nagle drzwi celi po prostu się otworzyły. Za nimi było
jakieś światło, coś w rodzaju kuli świecącej tak mocno, że musiałem zmrużyć
oczy. Podążyłem za nim, a ono prowadziło mnie przez jakieś zaułki i ukryte
drzwi. Nagle stanęliśmy przed jakimiś drzwiami. Światło rozproszyło się.
Dotknąłem drzwi, a te po prostu się otworzyły. W środku były jakieś panele
kontrolne i ekrany. Z góry nadpłynęło światło i przemieniło się w postać
odzianego w białe szaty starca z białą jak śnieg brodą. Uśmiechał się do mnie
promiennie, a w jego oczach widziałem ogniki rozbawienia, jakbym właśnie
opowiedział mu jakiś dowcip.
-
Witaj Oskarze - rzekł - nazywam się Danakan.
-Yyy…
kim pan jest - wyjąkałem.
-
Jestem kimś w rodzaju przewodnika - odrzekł starzec. - Zapewne wiele razy
zastanawiało cię, jakim cudem znalazłeś się w samym środku 1944 roku, w samym
środku wojny?
-
Tak! Jestem tego bardzo ciekawy. A jakby pan się znalazł w takiej sytuacji, nie
zastanawiałby się pan co się stało? – zapytałem z przekąsem.
-
Niewątpliwie zastanawiałbym się – uśmiechnął się Danakan. – Otóż to ja porwałem
cię z twoich czasów i umieściłem w 1944 roku. Zrobiłem to, byś zobaczył jaką
ofiarnością, odwagą i bezinteresownością musieli się wykazać ludzie młodzi,
dorośli i starzy wierzący w to, że ich kraj da się jeszcze ocalić, wyrwać z rąk
wroga. Zauważyłem, że ty, może ze względu na swój wiek, nie traktujesz z
należnym szacunkiem i godnością ludzi, którzy oddali życie i wolność za swoją i
twoją Ojczyznę.
-
Faktycznie – przyznałem z niejakim wstydem – nie chciało mi się świętować
czegoś, co uznałem za nudne.
-
Mam do ciebie pytanie – powiedział poważniejąc nagle starzec – Mam tutaj
najważniejszą konsolę. Pokazał mi ją.
-
Ale tu są tylko dwa przyciski. – zdziwiłem się.
-
Owszem. - odparł Danakan – Ten zielony pozwoli ci wrócić do domu. Do tej samej
chwili, z której zostałeś wciągnięty. Czerwony przycisk w ciągu kilku sekund
pozbawi życia Adolfa Hitlera i jego najbliższych współpracowników. Wojna
skończy się po paru miesiącach.
-
Jaki jest haczyk? – zapytałem z przekąsem.
-
Otóż można nacisnąć tylko jeden guzik – odparł zapytany- jeśli zabijesz
hitlerowskich oficerów nie wrócisz do domu, i na odwrót.
-
No to mam problem. – powiedziałem z rozpaczą.
Z
jednej strony chciałem uwolnić moich przyjaciół i wszystkich żołnierzy,
chciałem by wojna się skończyła. Z drugiej jednak strony, chciałem wrócić do
domu, do mamy, taty i rodzeństwa. Usiadłem pod ścianą i myślałem. Nie
wiedziałem, ile czasu minęło czy pięć minut, czy godzina. Wreszcie podjąłem
decyzję. Podszedłem do Danakana.
- Wiesz co
chcesz zrobić? – zapytał.
- Tak. –
powiedziałem z mocą.
- Który guzik
wybrałeś?
- Zielony –
odparłem, choć bardzo nie chciałem tego robić.
- Czy mógłbym
wiedzieć, dlaczego? – zapytał Danakan.
– Ponieważ
wiem, że mimo tego, że powstanie zakończyło się klęską Polska
w końcu stała
się niepodległa.
- To słuszna
decyzja – powiedział starzec uśmiechając się.
Przytaknąłem,
choć dławiły mnie łzy żalu. Podszedłem do konsoli. Wziąłem głęboki oddech i
wcisnąłem zielony guzik. Wszystko wokół mnie zawirowało. Danakan i całe centrum
zniknęło w wirze kolorów i dźwięków…
Stałem koło ławeczki w tym samym parku.
Naokoło cichły już syreny. Chciałem sięgnąć do kieszeni panterki, ale okazało
się, że mam na sobie zwykłą bawełnianą bluzę. W kieszeni, obok której jeszcze
kilka godzin temu kołysał się dumnie ukradziony esesmanowi pistolet, teraz
wyczuwałem cienką tabliczkę smartfona. Chwiejnym krokiem poszedłem w stronę
domu. Gdy doszedłem do skrzyżowania, usłyszałem huk i odruchowo przytuliłem się
do ściany. Niepotrzebnie. Był to tylko tramwaj. Rok 1944 wydawał się bardzo
odległy, ale nie wyobrażałem sobie bym kiedykolwiek miał o nim zapomnieć. Byłem
w domu. Wszystko było dobrze.
Autor Widmo
Jestem pod wrażeniem. Czekam na więcej. Dobrze, że młodzi ludzie pamiętają o naszej historii ...
OdpowiedzUsuńDziękujemy za opinie. Opowiadań Autora Widmo będzie więcej :)
UsuńPiękne chcę Cię czytać brzustannie
OdpowiedzUsuńMamy już kilka opowiadań Autora Widmo w zanadrzu, więc proszę śledzić blog :)
Usuń