Rozdział 8
„Bilbo i Luthien”
Szli
gęsiego. Na ścieżkę wchodziło się, jak gdyby przez sklepioną bramę do ciemnego
tunelu utworzonego przez gałęzie ogromnych drzew, które pochylały się ku sobie,
a były tak stare, tak ciasno oplecione bluszczem i tak brodate od porostów, że
zachowały ledwie kilka sczerniałych liści. Ścieżka była bardzo wąska, wiła się
kręto wśród pni.
W uszach wciąż brzmiały im ostrzeżenia Gandalfa i Beorna - ,,Ścieżka to jedyny teren, po którym możecie się bezpiecznie poruszać". Bilbo szedł na samym końcu korowodu, ponuro stawiając nogę za nogą. Prowadził Thorin, a tuż za nim Balin jako doświadczony podróżnik. Dalsza kolumna była pomieszana. Bilbo dostrzegał przebiegające pomiędzy gałęziami czarne wiewiórki i jeszcze inne małe zwierzątka, których nie rozpoznawał. W lesie rozchodziło się przyćmione zielone światło. Od czasu do czasu skąpa wiązka promieni słonecznych przedostawała się szczęśliwym trafem przez jakąś szczelinę w liściach, otwartą wysoko w górze. Hobbit słyszał również szelesty i szepty w nieznanym języku. Żar i duchota lały się z góry strumieniami. Pan Baggins miał wrażenie, że powietrze nabiera coraz większej gęstości i coraz trudniej jest mu się przez nie przedzierać. Około godziny trzynastej zatrzymali się na popas. Zapasy otrzymane od Beorna miały - przy oszczędnym racjonowaniu wystarczyć na około dwa tygodnie. Dostali suchary, suszone owoce, miód i ser na najbliższe kilka dni. Niestety Bombur, który jak twierdził słabł z minuty na minutę zjadł taką ilość priowiantu, jaka wystarczyłaby do wykarmienia stadka żarłocznych hobbitów. Po kilku dniach zapasy wody zaczęły się kurczyć. Piechurzy nie mieli żadnych wskazówek, co do nabierania tego życiodajnego płynu z strumieni i sadzawek, których mnóstwo było przy dróżce, ale ich woń i obrzydliwa rzęsa koloru zgnilizny skutecznie odstraszały spragnionych podróżników.
W uszach wciąż brzmiały im ostrzeżenia Gandalfa i Beorna - ,,Ścieżka to jedyny teren, po którym możecie się bezpiecznie poruszać". Bilbo szedł na samym końcu korowodu, ponuro stawiając nogę za nogą. Prowadził Thorin, a tuż za nim Balin jako doświadczony podróżnik. Dalsza kolumna była pomieszana. Bilbo dostrzegał przebiegające pomiędzy gałęziami czarne wiewiórki i jeszcze inne małe zwierzątka, których nie rozpoznawał. W lesie rozchodziło się przyćmione zielone światło. Od czasu do czasu skąpa wiązka promieni słonecznych przedostawała się szczęśliwym trafem przez jakąś szczelinę w liściach, otwartą wysoko w górze. Hobbit słyszał również szelesty i szepty w nieznanym języku. Żar i duchota lały się z góry strumieniami. Pan Baggins miał wrażenie, że powietrze nabiera coraz większej gęstości i coraz trudniej jest mu się przez nie przedzierać. Około godziny trzynastej zatrzymali się na popas. Zapasy otrzymane od Beorna miały - przy oszczędnym racjonowaniu wystarczyć na około dwa tygodnie. Dostali suchary, suszone owoce, miód i ser na najbliższe kilka dni. Niestety Bombur, który jak twierdził słabł z minuty na minutę zjadł taką ilość priowiantu, jaka wystarczyłaby do wykarmienia stadka żarłocznych hobbitów. Po kilku dniach zapasy wody zaczęły się kurczyć. Piechurzy nie mieli żadnych wskazówek, co do nabierania tego życiodajnego płynu z strumieni i sadzawek, których mnóstwo było przy dróżce, ale ich woń i obrzydliwa rzęsa koloru zgnilizny skutecznie odstraszały spragnionych podróżników.
Piątego
dnia od wejścia w puszczę krasnoludowie i pan Baggins usłyszeli śmiechy i
rozmowy. Podążyli za nimi, zrzuciwszy bagaże i zaleciwszy Bofurowi by ich
pilnował, weszli w głąb gąszczu. Dźwięki powiodły ich na polanę, na której stał
wielki stół zastawiony różnymi pysznymi i pachnącymi daniami. Za stołem
siedziały elfy i ucztowały, śmiejąc się i rozmawiając pięknymi głosami.
Wszystkie miały długie jasne, niemal białe włosy, a u szczytu stołu siedział
elf ze złotą, wysadzaną szmaragdami opaską nałożoną na czoło. Był to władca
dumny i dostojny, jakby żywcem wyjęty z opowieści Dawnych Lat. Podróżnicy stali
jak urzeczeni, a najbardziej zadziwiony, a jednocześnie przerażony był pan
Bilbo, który o elfach słyszał niewiele. W Hobbitonie mało się mówiło o Quendich,
a tyleż samo się ich widywało. Gdy po chwili ochłonęli, Thorin powziął zamiar
wejścia na polanę i poproszenia elfów o pomoc i pożywienie, jednak Bilbo i
Balin skutecznie odwiedli go od tego pomysłu. Wrócili do Bofura i ruszyli w
dalszą drogę.
W
ciągu następnych czterech dni bohaterowie zużyli swój zapas wody, a cała trzynastka
krasnoludów jedzenie na czarną godzinę. Był to miód dodający energii, kojący
pragnienie jak krystalicznie czysta woda i pożywiający jak porządny obiad.
Ostatni dar od Beorna spożyli w ciągu kilku minut. Jedynie Bilbo zachował cenny
trunek na naprawdę ciężką godzinę. Około drugiej, kiedy żołądek Bilba zaczął
domagać się kolejnego pożywienia stanęli nad jeziorem zbyt wielkim, by go
obejść bez ryzyka. Nad samym brzegiem ścieżka urywała się i wyglądało na to, że
kiedyś zamiast jeziora był tam głęboki na kilka metrów parów, przez który
wiodła niegdyś ścieżka. Teraz jednak znajdował się tu zbiornik wodny, od
którego bił okropny odór, a ciecz bulgotała leniwie, jak gotująca się zupa.
Wszyscy stali i myśleli co robić. Ori wysunął teorię, żeby zbudować tratwę, ale
pomysł został odrzucony ze względu na to, iż żaden z członków wyprawy nie miał
pojęcia o szkutnictwie. Nagle Bombur z wrzaskiem rzucił się do jeziora,
pochylił nad taflą i zaczął łapczywie pić. Nie przełknął nawet jednak trzech
łyków, gdy zachwiał się do tyłu i padł zemdlony. Towarzysze rzucili mu się na
pomoc. Na szczęście gruby krasnolud tylko głęboko zasnął. Zapadł on na chorobę
zwaną mroczną śpiączką, która objawiała się głębokim snem, z którego nie można
było się obudzić. Jeśli taki stan utrzymałby się ponad miesiąc można było już
spisać biednego Bombura na straty i rozglądać się za dobrym miejscem na grób.
Przy takim obrocie sprawy Thorin postanowił ruszać w dalszą drogę bez zwłoki.
Dzięki jakiemuś cudowi, Filemu udało się znaleźć szemrzący strumyk, który był na
tyle czysty, że można było w nim napełnić manierki. Ruszyli więc wzdłuż jeziora
chcąc wrócić na ścieżkę, gdy tylko będzie to możliwe. Wędrując dalej usłyszeli
po raz kolejny śpiew elfów i ich głosy. Krasnoludowie niemal oszaleli słysząc
te głosy i pobiegli w tamtą stronę z krzykiem. Bilbo oczywiście podążył za nimi
wołając, żeby wracali, bo miał niejasne wrażenie, że to pułapka. Jak się
później okazało, miał rację. Po kilku minutach biegał sam po lesie nawołując
towarzyszy i pomstując na elfy, które w jego mniemaniu wciągnęły niecnie jego
przyjaciół w pułapkę bez wyjścia. W końcu postanowił wrócić do jeziora, żeby
mieć jakiś punkt orientacyjny. Uświadomił sobie jednak, że nie zna drogi powrotnej.
Usiadł więc tam, gdzie stał i zapłakał gorzko nad losem swoim i przyjaciół.
Martwił się też o Bombura, który pozostawiony przez Oriego i Gimlego,
dźwigających go, leżał pogrążony w śpiączce na środku drogi. Bilbo błąkał się
po puszczy, a przed rozpaczą ratował go jeszcze cudowny trunek od Beorna. Po
kilku godzinach usłyszał cichy śpiew. Poszedł w jego kierunku mając nadzieję,
że może to elfy śpiewają i dzięki temu doprowadzą go do przyjaciół. Jednak
pomylił się. Im bardziej zbliżał się do głosu, tym bardziej widział
prześwitujące przez drzewa światło. Gdy przemieścił się tak, że owa jasność nie
pozwalała mu patrzeć w tę stronę, dostrzegł, że wchodzi na polanę otoczoną
zagajnikiem, na której stała pięknej urody kobieta. Miała elfią twarz, a na
sobie lekką zwiewną suknię. Zobaczywszy Bilba uśmiechnęła się i dalej
kontynuowała śpiew. Jej głos był piękny i perlisty, a pieśń brzmiała tak:
A Elbereth Gilthoniel
silivren penna míriel
o menel aglar elenath!
Na-chaered palan-díriel
o galadhremmin ennorath,
Fanuilos, le linnathon
nef aear, sí nef aearon!
Śpiewał
ją nie kto inny jak sama Luthien Tunwiel, najpiękniejsza z istot, jakie
kiedykolwiek chodziły po ziemi. Była córką króla elfów Thingola. Wyszła za mąż
za Berena Jednorękiego, a historia ich miłości przeszła do kanonu legend całej
Ardy. Bilbo stał jakby mu nogi wrosły w ziemię. Patrzył na elfkę i nie mógł nic
rzec. Jednak w głębi jego świadomości obudziła się myśl, że to niemożliwe by
umarła powróciła do życia, nawet gdy jest elfem. A zresztą do kraju tak zamkniętego
i niedostępnego jak Shire dotarła przecież wiadomość o śmierci tej jedynej,
którą elfowie kochali najbardziej. Również Bilbo o tym wiedział i z wielką
chęcią czytał wiele razy opowieść o przygodach Tunwiel Berena.
Ta
właśnie rzecz nie dawała mu spokoju. Skąd wzięła się tu Luthien? Na to pytanie
Bilbo nie znał odpowiedzi i musiał przyznać, że jest to zapewne wytwór jego
wyobraźni, lecz gdy już miał odejść z tego dziwnego miejsca okazało się, że
dziura w zagajniku zasklepia się. Piękna dotąd polana zamieniła się w
odrażające porośnięte chwastami otoczenie. W pewnym momencie zobaczył, że w
miejscu, gdzie wcześniej stała ,,Luthien”, leży teraz coś w rodzaju worka w
kształcie ciała, a sama elfka jest wielkim pająkiem z oślizgłymi nogami
oraz czarnym grubym tułowiem. Z dziwnym klekotem przypominającym stukanie
młotka pająk rzucił się na biednego hobbita, który cudem chyba tylko zdołał
uskoczyć z drogi rozwścieczonemu stworzeniu z rządzą mordu w ośmiu
nienawistnych oczach. Zza krzaków zaczęły również wyłazić inne obrzydliwe
pająki. Ten który udawał Tunwiel odezwał się skrzeczącym głosem:
-
Poddaj się mała istotko, to może oszczędzę ci męki i zabiję cię szybko.
- Nigdy nie dostaniecie mnie żywego - krzyknął dzielny Hobbit, w którym odezwała
się krew Tuków i nałożywszy pierścień na palec zniknął.
Pająki
wrzeszcząc okropnie rozbiegły się po polanie próbując łapać Hobbita. Bilbo
tymczasem podszedł od tyłu do tego, z którym rozmawiał i dźgnął go w odwłok
dobytym z pochwy mieczykiem. Pająk zawył przeraźliwie i zwalił się na ziemię w
agonalnych drgawkach. Tymczasem pan Baggins zdjął pierścień i z okrzykiem
rzucił się na pająki. Ciął, wywijał mieczykiem kładł trupem jednego za drugim.
Ale gdy te wyszły z szoku po śmierci swojej przywódczyni ogarnął je straszliwy gniew
na tego pokurcza, który bezczelnie wyciął w pień jedną piątą ich stada. Rzuciły
się całą chmarą na Bilba, który musiał ratować się ucieczką w gęstwiny. Słysząc
pędzące za nim pająki przyspieszył i nagle rzucił się w jakieś krzaki, gdy
tymczasem cała kawalkada wściekłych pajęczaków przebiegła obok. Bilbo popędził
za nimi i w biegu usiekł wielu maruderów. I to powtarzało się kilka razy, zanim
pająków nie została mniej niż setka. A musicie wiedzieć, że Hobbita ścigały
jakieś cztery setki tych obrzydliwych kreatur. Dzielny wojak, bo tak można
było go od teraz nazywać, bardzo zadowolony z siebie, dumnie pomaszerował przez
las. Niestety poniewczasie uświadomił sobie, że to nie koniec jego przygód.
Musiał znaleźć przyjaciół, a nie wiedział co się z nimi stało. Był głodny,
obolały i zmęczony tymi jakby to nazwał Gandalf, „harcami po lesie”, a przede
wszystkim był przerażony. Nagle potknął się o jakiś korzeń. Rozległo
się drżenie i pod biednym Hobbitem otworzyła się klapa, a Bilbo spadł do dziury. Zanim stracił przytomność wsunął pierścień, bo miał niejasne
przeczucie, że to co czeka go na dnie nie będzie miłe…
Rozdział
na podstawie książki pod tytułem
„Hobbit tam i z powrotem”
Komentarze
Prześlij komentarz